Przedostatni dzień wyprawy Green Velo miał być krótki zarówno kilometrowo, jak i czasowo. Kilometrowo wyszło jak zwykle, natomiast nadchodząca ulewa pogoniła nas konkretnie, więc dzień zrobił się rzeczywiście krótki.
Rodzaj trasy: | długodystansowa |
Szlak: | Green Velo |
Liczba kilometrów: | 59 km |
Trudność: | łatwa |
Przewyższenia: | 543 m ↑ 576 m ↓ |
Podłoże: | asfalt, szutry |
Drogi: | drogi leśne, drogi o małym i średnim natężeniu ruchu |
Atrakcje dodatkowe: | Horyniec – Zdrój (park zdrojowy, Pałac Ponińskich), Radruż (cerkiew, drewniana kaplica), Łąki w Hucie Kryształowej, Wielkie Oczy (cerkiew o konstrukcji szachulcowej, sanktuarium, synagoga), schrony bojowe, Łąki nad Lubaczówką, Krowica Sama (cerkwisko) |
Ślad GPX |
Dzisiaj już się deszczowi nie wywiniemy. Dobrze więc, że odcinek do Przemyśla, który moglibyśmy przejechać na raz, podzieliliśmy (z pewnych względów logistycznych) na dwa. Choć łatwo nie było – znaleźć nocleg w połowie trafy Horyniec – Przemyśl to stawanie na głowie. Ale o tym później.
Rano zaczynamy od szybkiego przejazdu przez Horyniec. Oczywiście wjeżdżamy do parku zdrojowego (kawiarnia otwarta dopiero od 13) i oglądamy kawałek dalej sanatorium Bajka w dawnym pałacu. Na trasie pomiędzy tymi dwiema atrakcjami znajdujemy w końcu otwartą cukiernię, więc jest i kawa, i jagodzianki (obowiązkowo w Podkarpackim).
W Radrużu mamy niezwykłe szczęście. Nie sprawdzamy tego wcześniej, ale zwiedzanie odbywa się o konkretnych godzinach (co ok. godzinę choć niekoniecznie), a my przyjeżdżamy akurat idealnie 5 minut przed kolejną turą zwiedzania. Jak byśmy chcieli tak trafić, to by nam się nie udało. I byłoby szkoda, bo warto wejść do tej cerkwi z zachowanym ikonostasem. Pani przewodniczka bardzo ciekawie opowiada zarówno o samym budynku, jak i o jego wykończeniu. Oprócz samej cerkwi za murami znajduje się też dzwonnica i cmentarzyk.
W Radrużu warto też podjechać kawałeczek dalej do mniej znanej atrakcji – kaplicy Matki Bożej Śnieżnej. Jest to kaplica rzymskokatolicka w dawnej cerkwi. Z małego wzgórza, na którym się znajduje, widać już Ukrainę.
Bliskość Ukrainy powoduje, że telefony łapią ich sieć i ich strefę czasową, przez co jesteśmy mocno zdezorientowani, która aktualnie jest godzina (którą sieć łapią komórki w danym momencie). Wcześniej przy Białorusi musiało bywać podobnie, ale jakoś nie zwróciliśmy na to uwagi. Ale też nie gonił nas deszcz, więc nie sprawdzaliśmy czasu i stanu pogodowego tak często.
Spory kawałek teraz jedziemy wzdłuż granicy ukraińskiej – trochę asfaltem, trochę szutrami. Zaczynają się kolejne podjazdy i zjazdy, droga faluje. Cały czas jedziemy przez las, a w koło żywego ducha. Raz tylko spotykamy jadącego z naprzeciwka sakwiarza – mega pozytywnego człowieka, który wraca właśnie ze swojej dwumiesięcznej wyprawy po Europie. Podrawiamy!
Poza lasami na tych terenach jest mnóstwo upraw kukurydzy – można więc powiedzieć, że Green Velo tutaj to naprzemian las – wioska – kukurydza.
Po drodze w lasach czekają na nas jeszcze dwie atrakcje. Za Krowicą Sama zatrzymujemy się przy Kaplicy Pięć Sosen, a w Wólce Żmijowskiej przy starej cerkwi. Obie warto zobaczyć.
Ostatnie ciekawe miejsce tego dnia na Green Velo to Wielkie Oczy – jest tu i stara cerkiew, i stara synagoga (aktualnie biblioteka), i sanktuarium rzymskokatolickie. Jak we Włodawie.
Od tego miejsca przyśpieszamy jeszcze bardziej. Właściwie cały dzień mamy dobre tempo aż od Radruża, ale za Wielkimi Oczami dodajemy prędkości i już nie robimy żadnych postojów. Cel: zdążyć przed wielką, straszną chmurą, którą widzimy na radarze burz. Prawie nam się udaje – padać (ale na razie delikatnie) zaczyna na 5 km od noclegu. Więc nie bardzo mokrzy dojeżdżamy na miejsce wczesnym popołudniem. I całe szczęście, bo potem ulewa się rozpędza i pada aż do wieczora. Aż odechciewa nam się wychodzenia do sklepu (a nie mamy specjalnych zakupów, zjadamy ostatnie zapasy zawieruszone w sakwach) ani do jakiejś innej sensowniejszej restauracji.
No bo nocujemy w hotelu, który jest typowym hotelem przy wschodniej granicy – bez szału. Nie dość, że piekielnie drogi, to jeszcze niezbyt nowy. Tyle dobrze, że jest czysto. I o dziwo, stołówka w hotelu (nazwana szumnie bistro) serwuje całkiem smaczne jedzenie. Ale też strasznie drogie. Ale z braku laku… Gdyby była dziś piękna pogoda, plulibyśmy sobie w brodę o ten nocleg, ale ulewny deszcz w pełni zasługuje na przeczekanie go pod dachem. Więc cieszymy się, że tak dziwnie to rozplanowaliśmy. Mieliśmy nosa 🙂