Trasa brzmi trochę egzotycznie, ale została wybrana na trasę testową z sakwami. I okazało się, że był to strzał w dziesiątkę, bo po drodze można zobaczyć wiele ciekawych miejsc i nacieszyć się lasem i wodą. A przy okazji przetestowaliśmy sakwy i jazdę z obciążeniem.
Rodzaj trasy: | pętla 2-dniowa (u nas 3-dniowa, bo odwiedzaliśmy po drodze Rodzinę) |
Szlak: | Jurajski Szlak Orlich Gniazd (czerwony) + niebieski + czarny + bez szlaku + czerwony + niebieski + Wiślana Trasa Rowerowa |
Liczba kilometrów: | 160 km |
Trudność: | średnia |
Przewyższenia: | 1320 m ↑ 1320 m ↓ |
Podłoże: | asfalt, szuter, leśne dróżki |
Drogi: | drogi leśne, drogi polne, nieruchliwe uliczki, ruchliwe ulice, ścieżki rowerowe |
Atrakcje dodatkowe: | Zamek Tenczyn, Puszcza Dulowska, Pałac w Młoszowej, Rynek w Trzebinii, Dwój Zieleniewskich, Balaton, Chechło, skałka triasowa, skansen w Wygiełzowie |
Ślad GPX |
Dzień 1. Kraków – zamek Tęczyn – Puszcza Dulowska – Trzebinia – Bolęcin
Wyjeżdżamy z domu ok 8 na spokojnie. Pogoda dopisuje, jest jeszcze trochę rześko, ale słońce nieśmiało zaczyna prześwitywać przez chmury. Byle tylko wyjechać z Krakowa, wjedziemy na Jurajski Szlak Rowerowy Orlich Gniazd (czerwony) i będzie OK. Najpierw przedrzeć się przez centrum, pod AGH (tu zaczyna się oznaczony szlak), potem nową ścieżką parku Młynówki Królewskiej (fajny odcinek) i najgorsze: przejazd Balicką, gdzie nie ma ścieżki rowerowej i trzeba jechać jezdnią z autami. Na szczęście o tej porze nie ma wielu samochodów i zaraz w Szczyglicach skręcamy w prawo w ul. Długą.
Pierwsza górka na rozgrzewkę. Przejeżdżamy pod autostradą, mijamy świetnie wyglądający kompleks boisk z placami zabaw i dojeżdżamy do ul. Kmity. I tu zaczyna się przygoda. Spora góra i podjazd ul. Pod Lasem, która jest polną drogą. Odcinek ma ok 1,5km i m.w. 100m przewyższenia, ale po zimie jedzie się nam ciężko. Mijamy ROD i pojawia się nadzieja, że to już koniec wjazdu. Widoki z góry rekompensują w pełni wysiłek. Przy okazji jest to świetne miejsce na pierwszy postój.
Po ochłonięciu jedziemy dalej czerwonym szlakiem. Wjeżdżamy do lasu i całkowicie zapominamy o Krakowie, droga jest ubita. Trochę się wije góra dół, ale jedzie się bardzo przyjemnie. Przejeżdżamy przez Kleszczów (chwila na asfalcie), gdzie troszkę się gubimy – trzeba skręcić w prawo zaraz za kościołem, a potem w lewo przy domu ze szklanym zadaszeniem. Tu robi się bardziej terenowo, jedziemy wzdłuż pól i oglądamy sprzęt rolniczy. Teraz zjazd asfaltem i na wprost do Brzoskwini. Zaraz za OSP (po lewej jest sklep) skręcamy w prawo – znowu pod górę. Mijamy szkołę i wciąż pniemy się w górę. Asfalt się kończy i skręcamy w lewo w polną drogę w górę. Tu to dopiero widoki!
Ponowny wjazd do lasu – tym razem nie dość, że stromy, to jeszcze błotnisty, więc trzeba pchać rowery. I oto jesteśmy na Bukowej Górze. A od tego momentu już cały czas będziemy jechać przez leśnymi drogami. Kierujemy się na leśniczówkę we Frywałdzie, przy niej na wprost (skrzyżowanie jest “krzywe” i to “wprost” skręca w prawo). Kawałek drogą ogólnego ruchu i już skręcamy w lewo na dukt pieszo-rowerowy i nim jedziemy prosto aż pod zamek Tenczyn. Zamek znamy, więc nie tarabanimy się na górę. Zostajemy na dole przy mini zoo popijając kawę.
Po krótkim odpoczynku z owieczkami i kózkami wracamy na nasz szlak. Tu rozstajemy się z czerwonym szlakiem, który prowadzi do Tenczynka i na północ. Zaczynamy trasę szlakami zielonym i niebieskim. Trzymamy się niebieskiego i po jakimś czasie skręcamy w lewo. Tu dojeżdżamy do miejsca, w którym warto zboczyć odrobinkę z trasy w lewo i podjechać zobaczyć studio Alvernia Planet – jak w kosmosie albo w przyszłości! Tym większe zaskoczenie dla nas jest (szok na zasadzie kontrastów), gdy wracamy na trasę (cały czas niebieskim szlakiem) i zaraz kawałek dalej natykamy się na coś wyglądającego jak skansen w budowie. Z tablicy informacyjnej (i internetu 😉 ) dowiadujemy się, że to plan filmowy serialu Wikingowie. Wiedzieliście, że coś takiego kryje się w naszych lasach?
Od tego momentu jedziemy już cały czas przez Puszczę Dulowską po płaskim cały czas niebieskim szlakiem. Gdy nadchodzi czas wyjazdu z lasu, robimy to z żalem.
Skręcamy w prawo na czarny szlak, mijamy parking, przecinamy tory, następnie bardzo ruchliwą drogę (główną drogę wjazdową do Trzebini od strony Krakowa) i po prawej za murem podziwiamy Pałac w Młoszowej. Szkoda, że nie można wejść na jego teren, ale pozostaje w rękach AGH i wstęp jest wzbroniony.
Dalej kombinujemy, jak dostać się do miasta omijając tę główną, ruchliwą drogę. Jedziemy więc ciut dalej za pałac i skręcamy w lewo w Florkiewicza i zaraz ponownie w lewo w Trzebińską. Jest pod górkę, ale za to cały czas asfaltem i bez samochodów. Wjeżdżamy na drogę osiedlową i zjeżdżamy z tej góry, na którą się wdrapaliśmy aż do centrum. Skręt w prawo i już jesteśmy na Rynku. I tu czas na zasłużony obiad!
Po obiedzie sesja zdjęciowa na ślicznie odnowionym Rynku i już kierujemy się na północ ulicą Piłsudskiego. Mijamy Urząd Miasta i restaurację i gdy droga lekko skręca w prawo, my odbijamy na lewo zobaczyć Dwór Zieleniewskich. W budynku jest hotel, więc nie wchodzimy do środka, ale za to w ogrodzie podziwiamy drewniane rzeźby zapewne lokalnego artysty.
Wjeżdżamy na ścieżkę spacerową za dworkiem będącą jednocześnie niebieskim szlakiem rowerowym i dalej polną ulicą Słoneczną dojeżdżamy w okolice Balatonu – jeszcze go nie widać, ale ukształtowanie terenu już sugeruje, że za tym wałem ziemi znajduje się woda. Teraz w lewo deptaczkiem i znowu się gubimy, bo trzeba było skręcić w stronę tego wału ziemi w niepozorną ścieżynkę. W końcu odnajdujemy się, przejeżdżamy wąską ścieżką w górę i w dół, i lądujemy nad Balatonem (szlak czerwony).
W tym momencie na dłuższy fragment drogi kończy się przyjemna atmosfera i obcowanie z przyrodą. Wbrew pozorom wciąż poruszamy się czerwonym szlakiem rowerowym. Wyjeżdżamy drogą spod Balatonu, skręcamy w prawo, następnie w lewo i lądujemy w dzielnicy przemysłowej. Mijamy m.in. rafinerię Orlenu, więc zapachy są odstraszające. Przejeżdżamy przez tory kolejowe, przecinamy kolejną główną ruchliwą drogę dojazdową do Trzebini i zatrzymujemy się przy ładnym kościele pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa. I od tego momentu prosto małoruchliwą drogą aż mijamy autostradę, skręt do Valeo w Chrzanowie i dojeżdżamy do naszej kolejnej atrakcji: zalewu Chechło. Chwilę spacerujemy po wale dziwiąc się rozmiarami zbiornika.
W końcu je mijamy i skręcamy w lewo. W pewnym momencie skręcamy w prawo i wyjeżdżamy na górkę, z której roztacza się piękny widok na zlew i okolicę. Widzimy górkę, na której byliśmy w Trzebinii. To tyle w temacie, żeby jeździć po płaskim 🙂 Wiejskimi dróżkami dojeżdżamy do Piły Kościeleckiej. Jest sobota popołudniu, więc ruch jest wyjątkowo mały. Tu robimy zakupy na kolację i śniadanie, bo nie wiemy, co nas czeka dalej.
Zamiast dojeżdżać do ulicy Krakowskiej, skręcamy wcześniej w prawo i leśnymi dróżkami i ścieżkami dojeżdżamy prosto do Bolęcina. Okazuje się, że tu też jest górzyście. Ale na szczęście tu mamy zarezerwowany nocleg, więc możemy spokojnie odpocząć. I niepotrzebnie martwiliśmy się zakupami, bo otwartych sklepów znaleźliśmy tu kilka, więc nawet załapaliśmy się na lody na patyku na koniec wycieczki. Dawno się nam tak dobrze nie spało, jak po przejechaniu tej trasy.
Dzień 2. Bolęcin – Wygiełzów – WTR – Skawina – Radziszów
Rano na spokojnie oglądamy dom, w którym nocowaliśmy i nie możemy wyjść z podziwu, ile dziwnych wnęk w pokojach w nim jest. Wyspaliśmy się, zjedliśmy śniadanie, możemy ruszać dalej. Na głównym placu w Bolęcinie kierujemy się w kierunku południowym i jak tylko jest to możliwie, skręcamy w prawo na zachód. Ładną uliczką Komornicką jedziemy między domami do końca ulicy. Tu skręcamy w lewo, trochę się gubimy i wzdłuż łąki dojeżdżamy do szlaku zobaczyć skałkę triasową “Kamień”. Jakby to powiedział “klasyk”: “Podoba mi się ten głaz. To naprawdę ładny głaz”. A więc ponownie chwila na sesję zdjęciową.
Dzisiaj słońce świeci mocno i całkiem przyjemnie grzeje, więc chciałoby się tu zostać na dłużej. Ale nic z tego, bo jeszcze trochę atrakcji przed nami, a na wieczór zapowiadają zachmurzenie. Wiejskimi dróżkami, szlakiem czarnym, czerwonym, a następnie zielonym, unikając bardziej ruchliwych dróg, dojeżdżamy do Płazy. Po drodze spotykamy sarenkę na polu między domami, a potem trochę kluczymy po łąkach i chaszczach.
W Płazie skręcamy za kościołem, mijamy dawny pałac (obecnie dom pomocy społecznej) i stajnie pałacowe. I znowu jest pod górkę! Tyle dobrze, że wygodnie jedzie się asfaltem. Cały czas jesteśmy na zielonym szlaku (choć niekoniecznie dobrze oznaczonym). Dojeżdżamy do kolejnego punktu widokowego – to zawsze jest nagroda za włożony wysiłek. Tu zaczyna się zjazd, trzeba uważać, żeby nie przeoczyć skrętu w prawo w stronę lasu. Przejazd przez las trwa krótko, po czym zaczyna się najbardziej charakterystyczny fragment trasy.
Zjeżdżamy ulicą Stromą, która stroma jest nie tylko z nazwy (tak! to jest szlak rowerowy!). Gdy pojawia się żwirek na drodze, dla bezpieczeństwa decyduję się zsiąść i sprowadzić rower kawałek. Można było na górze skręcić w prawo na trasę pieszą prowadzącą do zamku Lipowiec, ale nie wiemy, jakie tam atrakcje by na nas czekamy. A zamek jest niestety zamknięty. Niemniej jednak bezpiecznie zjechaliśmy i ulicą Parkową dotoczyliśmy się do skansenu w Wygiełzowie (Muzeum Małopolski Zachodniej). W skansenie pozwolono nam wprowadzić rowery do środka i zostawić przy kasach. Skansen jest interesujący. Może nie aż tak duży jak ten w Sanoku, ale i tak można dużo pospacerować i zobaczyć sporo budynków – zarówno chat, jak i dworek i kościół drewniany. Stanowczo będąc w okolicy, warto tu zaglądnąć.
Po zwiedzaniu, czas na obiad – później na trasie aż do wieczora nie będzie okazji na jedzenie. Nie jesteśmy jeszcze głodni, więc jednak decydujemy się tylko na deser i kawę. W sakwie mamy zrobione kanapki, więc nie padniemy z głodu, jakby co. Wyjeżdżamy ze skansenu, na rondzie w lewo i od tego momentu jedziemy trochę bardziej na azymut niż szlakiem – zwłaszcza, że szlak niebieski robi nam psikusa i wprowadza w błąd (okazało się, że są 2 szlaki niebieskie koło siebie). Musimy się dostać na południe nad Wisłę. Jedziemy przez Olszyny i Rozkochów, mijamy MOR Rozkochów i wjeżdżamy na Wiślaną Trasę Rowerową (WTR, szlak niebieski).
Od tego miejsca spodziewamy się prostej drogi bez niespodzianek. Przez długi czas tak właśnie jest, oglądamy most kolejowy w Okleśnej i szukamy ruin austriackiej strażnicy w jego sąsiedztwie (nie znajdujemy). W Podłężu okazuje się, że trasa nie wiedzie dalej wzdłuż Wisły po płaskim, a trzeba wyspindrać się na górę i w miejscowości Kamień zjechać ruchliwą ulicą z powrotem nad Wisłę. Nie było to przyjemne doświadczenie. Jedyny plus był taki, że po drodze był otwarty sklep i można było uzupełnić zapasy wody. W Łączanach oczywiście postój na zdjęcie przy stopniu wodnym i elektrowni.
I dalej już prosto wzdłuż Wisły. Płasko i przyjemnie. W Skawinie odbijamy z trasy rowerowej i kierujemy się do pobliskiej wsi na grilla u Rodziny. Po drodze na ostatnich kilometrach łapie nas oberwanie chmury. Jest krótkotrwałe, ale moczy nas do suchej nitki, więc decydujemy się wyschnąć i przenocować.
Dzień 3 (ale mogłaby to być końcówka dnia 2): Radziszów – Skawina – WTR – Kraków
Wracamy do Skawiny do miejsca, w którym zboczyliśmy z trasy. Mijamy Skawinkę i wałami Wisły jedziemy do Tyńca. Trasa jest w remoncie, ale przejezdna. Poza odcinkiem przy Wzgórzu Grodzisko, który zawsze był nieprzyjemny, bo wymaga jazdy wąską ściężką po śliskich korzeniach, wydaje się, że trasa jest w porządku. Dopiero przy Opactwie Benedyktynów w Tyńcu czeka na nas niespodzianka. Zjazd z wału jest zamknięty i trzeba zsuwać się (dosłownie) po piasku wzdłuż murów opactwa. Ale trzeba to potraktować jako przygodę 🙂 A pewnie po zakończeniu remontu, zjazd już będzie z powrotem wygodny.
Za Tyńcem jeszcze mała “przygoda” przy przejeżdżaniu pod autostradą, bo okazało się, że na przejeździe stoją betonowe bloki zagradzające przejazd. Podnoszenie ciężkiego roweru z sakwami nie należy do przyjemności. Krótki postój przy Małej Elektrowni Wodnej Kościuszko i przy torze kajakowym na Kolnej oraz kawałek dalej lody w “knajpce” Przystanek Kolna. I na koniec najnudniejsza część wycieczki – powrót do domu najpierw wzdłuż Wisły pod Wawel, a potem przez miasto. A w domu po zsiadnięciu z rowerów oczywiście co? Lody 😉
Ta krótka trasa nauczyła nas trzech rzeczy: a) wyjazd z Krakowa na zachód = pokonanie stromej góry! 😉 b) w okolicy jest mnóstwo atrakcji i lasów, o których się nie wie c) sprytnie spakowane sakwy to podstawa takiego wyjazdu. Pewnie mogliśmy się spakować jeszcze bardziej optymalnie, ale jak na pierwszą wyprawę, wyszło super. I wiemy już, co poprawić na kolejną. Sprawdziliśmy też swoje siły, bo jednak wycieczki jednodniowe i wszelkie pętle rowerowe, z których można zrezygnować w przypadku braku sił, to całkiem co innego niż kilkudniowa trasa, w której chcąc nie chcąc musisz jechać stale naprzód. Ale też o ile bardziej ekscytująca jest taka forma – codziennie widzisz całkiem coś innego! Smoki są zachwycone!