Tym razem krótki odcinek Green Velo i do tego nietypowy, bo bardzo miejski: przejeżdżamy przez Białystok. Ale do tego Narwiański Park Narodowy i Puszcza Knyszyńska. Różnorodność!
Rodzaj trasy: | długodystansowa |
Szlak: | Green Velo |
Liczba kilometrów: | 56 km |
Trudność: | łatwa |
Przewyższenia: | 397 m ↑ 366 m ↓ |
Podłoże: | asfalt, kostka brukowa, ziemia, szutry |
Drogi: | ścieżki rowerowe, drogi o małym natężeniu ruchu, drogi i ścieżki leśne |
Atrakcje dodatkowe: | Narwiański Park Narodowy, Choroszcz (pałac Branickich), Białystok (Rynek Kościuszki, katedra, cerkiew św. Mikołaja, pałac Branickich, parasolki), Puszcza Knyszyńska |
Ślad GPX |
Pogoda dzisiaj zapowiada się średnio, chmury wiszą nisko. Zaczynamy wycieczkę przejazdem z Rzędzian wzdłuż Narwiańskiego Parku Narodowego. Właściwie tylko go liźniemy, a szkoda. Gdy planowaliśmy nocleg w Tykocinie, chcieliśmy przejechać innym szlakiem przez sam środek parku, ale w obecnej sytuacji (i przy takiej pogodzie), trzeba jechać bardziej na skróty zamiast nadkładać dodatkowych 20 km. Choć wielka szkoda, bo musi tam być pięknie.
Nasza trasa choć (a może ponieważ?) przebiega skrajem parku, to zaczyna się ciekawie. Najpierw polna droga, dalej jaz na Narwi, betonowe płyty i kawałek dalej… brak mostku. Na wszystkich 3 odnogach Narwi na trasie Green Velo brakuje kładek. Jest przygoda! Nie jest tak, żeby przeszkody nie dało się pokonać – trzeba zsiąść z roweru i przeprowadzić go korytem, wymaga to trochę siły, cierpliwości i sprytu, ale nie jest to bardzo trudne, a już na pewno nie jest niewykonalne. My mamy dodatkowe szczęście, bo jest sucho i przechodzimy przez koryta suchą stopą. Kto powiedział, że się nie da? 🙂
Po Przedostaniu się za te przeszkody terenowe, skręcamy w prawo do Pańków. Trochę dzwonią nam zęby, bo na (na szczęście niedługim) tym odcinku są kocie łby. Ale zaraz skręcamy w niepozorną leśną ścieżynkę – nie jest oznaczona i nie rzuca się w oczy, warto mieć ją zaznaczoną na GPSie. Docieramy do wieży widokowej.
Dalej przejeżdżamy skrótem od razu na Choroszcz. W sumie tak właśnie planowaliśmy, a dodatkowo w decyzji ugruntowała nas pogoda. Zaczyna padać i przez najbliższe pół godziny towarzyszy nam deszcz. Cieszymy się, że ten odcinek w większości przebiega asfaltem. W Choroszczy kryjemy się pod daszkiem tężni, więc przy okazji robimy sobie prozdrowotną inhalację. Zaraz przestaje padać, a my ściągamy peleryny, które zaraz wysychają.
Choroszcz zaskakuje nas bardzo pozytywnie. Mają tu piękny zespół pałacowo-parkowy z barokowym letnim pałacem hetmana Jana Klemensa i Izabeli Branickich z połowy XVIII wieku. A i park robi wrażenie. Ewidentnie widać linię symetrii pałacu i parku. Ekstra!
Teraz już przed nami szybki przejazd do Białegostoku. Na moment rezygnujemy z Green Velo i jedziemy najkrótszą drogą przez wioski i łąki. Po drodze pokonujemy małe wzniesienie, ale raczej całość jedzie się płasko. Na łąkach buszują bociany szukające żyjątek po deszczu.
Kolejny przystanek to Białystok – bardzo duże miasto. Od jego granic do Rynku jest kilka dobrych kilometrów prowadzących w większości ścieżkami rowerowymi. Green Velo omija centrum, a nam zależy na jego zobaczeniu (i na obiedzie :D), więc ponownie opuszczamy nasz szlak. Kierujemy się do rynku, który zaskakuje nas swoim ukształtowaniem terenu. Nietypowy, ale bardzo ładny i schludny. Przyjemnie tu.
Zwiedzanie Białegostoku zaczynamy od… a jakże?! oczywiście od obiadu! Tym razem na stół wjeżdża świeżynka i chłodnik.
Z pełnymi brzuchami jedziemy szukać napisu „Białystok” i parasolek. Jakich parasolek? Ano takich kolorowych wiszących nad ulicą. Fajnie to wygląda. Szkoda tylko, że ta kolorowa instalacja zamontowana jest nad ulicą, którą jeżdżą samochody, a nie nad jakimś deptakiem.
Na ostatek zostawiamy sobie perełkę Białegostoku: pałac Branickich z pięęęęęknym ogrodem. Tu jest cudnie. Kompleks przypomina zmniejszony Schonbrunn. Czemu wcześniej nie wiedzieliśmy, że tu jest tak ładnie? Białystok się stanowczo za mało reklamuje, a przecież ma się czym chwalić. Mimo, że jest to miasto (i to spore), a głównym założeniem trasy Green Velo dla nas było obcowanie z przyrodą, to Białystok musimy zaliczyć do jednego z najładniejszych miejsc na trasie.
Jest niedziela, więc korzystamy z okazji, że w katedrze jest msza o nietypowej porze, bo o 16:30. Wolimy potem na spokojnie jechać dalej niż pędzić z wywieszonym językiem do Supraśla na mszę tam.
Wyjazd z Białegostoku to też kilka dobrych kilometrów drogi. Cały czas ścieżkami rowerowymi, które wcale nie kończą się u wylotu miasta, a ciągną się cały czas aż do Supraśla. W jednym miejscu rozśmiesza nas oznakowanie, bo jest drogowskaz w prawo do cmentarza. A koło niego tabliczka „zakaz wjazdu” i następna „wjazd tylko dla mieszkańców” 🙂
Cały czas jedziemy ścieżką rowerową – niemal całkiem pustą. W pewnym momencie drogą wyprzedza nas pędzący rowerzysta. Jakie jest nasze zaskoczenie, gdy spotykamy go po kilku kilometrach proszącego o pompkę. Ale na propozycję, że damy mu (nasza propozycja) łatki albo (propozycja jeszcze innego pomocnego rowerzysty), że użyczy mu kluczy, mocno się przeraża. Tak się przejął sytuacją, że zachowuje się w raczej średnio sympatyczny sposób (trochę pretensjonalny, jakby oczekiwał, że mu wymienimy dętkę albo coś?). Pompuje więc oponę, a my jedziemy dalej. Ciekawe, jak mu poszedł powrót do domu. I trzeba było tak szaleć? Nie umiemy sobie też wyobrazić, jak i gdzie przebił dętkę, bo my cały czas na tym odcinku jechaliśmy gładkim asfaltem ścieżki rowerowej…
My dalej bez szaleństw dojeżdżamy do Supraśla. Zwiedzanie miasteczka zostawiamy na rano, teraz już tylko sklep i kolacja.